Po rozpoczęciu operacji Prosperity Guardian przez Stany Zjednoczone wraz z sojusznikami Maersk, potentat na rynku przewozów intermodalnych i żeglugi morskiej, ogłosił, że przygotowuje się do wznowienia ruchu statków na Morzu Czerwonym. Wcześniej duński gigant, podobnie jak wielu innych armatorów, wstrzymał ruch na tym szlaku żeglugowym z powodu ataków terrorystycznych jemeńskiego ruchu Huti.
Jak informowaliśmy na łamach “Rynku Infrastruktury”,
w grudniu doszło do czasowego wstrzymania ruchu statków na Morzu Czerwonym i Zatoce Adeńskiej przez czołowych armatorów, takich jak CMA CGM, Evergreen, Hapag-Lloyd, Maersk, OOCL, czy MSC. W ślad za ich decyzjami podobną decyzję podjęło również BP. Stało się tak za sprawą ataków terrorystycznych, dokonywanych przez jemeński ruch Huti, motywującego takowe wspieraniem Hamasu na wojnie z Izraelem.
Doszło do nich w cieśninie Bab al-Mandab, której szerokość oscyluje w przedziale 26-50 kilometrów, co ułatwia dokonywanie ataków przy użyciu pocisków balistycznych, czy bezzałogowych systemów latających. Cieśnina ta, popularnie określana mianem Bramy Łez, od dawna uchodziła za miejsce niebezpieczne, jednak dotychczas opinia ta wynikała z obecności piratów.
Ryzyko nie tylko dla transportu morskiego
Przedstawiciele ruchu Huti zadeklarowali, że ataki będą kontynuowane do momentu zakończenia działań ofensywnych Izraela w Strefie Gazy. W efekcie najwięksi gracze na światowym rynku żeglugowym zmuszeni zostali do przekierowania ruchu na alternatywny korytarz wokół Przylądka Dobrej Nadziei. W przypadku relacji Rotterdam – Singapur oznacza to wydłużenie trasy o 38%, to jest o 3,28 tys. mil morskich, co w niektórych przypadkach oznacza nawet 2-3 tygodnie rejsu.
Długotrwałe utrzymywanie się zaistniałego stanu rzeczy stanowiłoby duże ryzyko dla stabilności światowej gospodarki. Kanał Sueski i Morze Czerwone stanowią bowiem kluczowym korytarz w kontekście przewozów ropy naftowej i paliw płynnych. W handel morski uderzyło wcześniej
skokowe ograniczenie przepustowości Kanału Panamskiego za sprawą rekordowo niskiego poziomu opadów, który uniemożliwił zasilanie odpowiednią ilością wody tworzących go śluz.
Dlatego
amerykański sekretarz obrony Lloyd Austin ogłosił rozpoczęcie operacji Prosperity Guardian (ang. Strażnik Dobrobytu), której celem ma być przywrócenie swobody żeglugi na obszarze, w którym doszło do ataków Huti. – Państwa dążące do podtrzymania fundamentalnej zasady wolności żeglugi muszą się zjednoczyć, aby stawić czoła wyzwaniu, jakie stanowi ten niepaństwowy podmiot, który wystrzeliwuje pociski balistyczne i bezzałogowe statki powietrzne na statki handlowe z wielu państw, przepływające przez wody międzynarodowe – mówił Lloyd Austin.
Operacja Prosperity Guardian przynosi pierwsze efekty?
W inicjatywie uczestniczą również Wielka Brytania, Bahrajn, Kanada, Francja, Włochy, Holandia, Norwegia, Seszele i Hiszpania. Na Morzu Czerwonym i Zatoce Adeńskiej operują już amerykański krążownik, brytyjskie i amerykańskie niszczyciele oraz francuska fregata, a także amerykański lotniskowiec. Dochodzi już do seryjnych zestrzeleń zagrażającym cywilnej żegludze bezzałogowych systemów latających. Co ciekawe, w skład koalicji nie weszły Arabia Saudyjska, Egipt oraz Zjednoczone Emiraty Arabskie, co można tłumaczyć antyizraelskim nastawieniem ich społeczeństw i niechęcią elit politycznych do wchodzenia w otwarty konflikt z Huti.
W odpowiedzi na rozpoczęcie operacji duński Maersk poinformował, że przygotowuje się do wznowienia przewozów przez Morze Czerwone i Zatokę Adeńską. – Przygotowujemy się do umożliwienia statkom wznowienia tranzytu przez Morze Czerwone zarówno w kierunku wschodnim, jak i zachodnim. Obecnie pracujemy nad planami dotyczącymi pierwszych statków, które przepłyną tranzytem i aby stało się to tak szybko, jak to możliwe – poinformował Maersk w komunikacie prasowym.
Istnieje zatem szansa, że kolejne ogromne ryzyko wzrostu stawek frachtowych, które zaczęło się już materializować, zostanie jednak zażegnane. Względnie stabilny pozostaje także rynek surowcowy – cena baryłki ropy naftowej Brent nie przekroczyła 80 USD. Armatorzy ponieśli jednak z powodu zaistniałej sytuacji znaczne koszty – nie tylko z uwagi na przekierowanie części ruchu na alternatywne trasy, ale i wzrost i tak już wysokich cen ubezpieczeń.