Arek Kowalczyk
Największym problemem budowy elektrowni jądrowej nie jest ani technologia ani brak kadr ani nawet opinia społeczna czy wybór optymalnej lokalizacji. Problemem są pieniądze – a właściwie sposób uzyskania finansowania budowy elektrowni. Z czysto ekonomicznego punktu widzenia koszty bloku jądrowego to sama budowa (późniejsze koszty paliwa i eksploatacji to już tylko około 20 proc.), a wiec konieczność wielkiego zaangażowania kapitałowego w fazie budowy (koszt 1 kW mocy zainstalowanej to ok 3-4 tys. Euro , wiec obecnie dostępne bloki energetyczne o mocy ponad 1000 MW to wydatki minimum 15 mld zł). To może być łatwo zapewnione przez banki – ale pod warunkiem wystąpienia warunków gwarantujących zwrot z inwestycji. Na dzień dzisiejszy europejski rynek energii elektrycznej jest zliberalizowany (wolny handel), co ma uboczny efekt w postaci całkowitego rozregulowania możliwości długoterminowych inwestycji – dla energetyki konwencjonalnej i jądrowej nie ma w chwili obecnej możliwości zapewnienia gwarantowanych cen zakupu energii elektrycznej (co jest dla odmiany możliwe dla energii odnawialnej). Nie jest prawdą obiegowe mniemanie, że „rząd może umożliwić budowę elektrowni”, gdyż obecnie mechanizm gwarancji rządowych inwestycji lub rządowych ustawowych cen zakupu energii elektrycznej jest po prostu w Europie zakazany.
Elektrownie muszą więc finansować się na podstawie projekcji cen (przez następne kilkadziesiąt lat) przyjmujących poziom cen z dzisiaj, a jest on wyjątkowo niski z uwagi na wciąż istniejącą nadwyżkę mocy zainstalowanej nad zapotrzebowaniem i specyficzny europejski model hurtowego handlu energią. Nie ważne, że obecne regulacje doprowadzą prawdopodobnie do znacznego zwiększenia cen energii w przyszłości (pokazują to doświadczenia Kalifornii z roku 2000, gdzie stosowane były dokładnie takie same rozwiązania), koncerny energetyczne nie mogą uzyskać finansowania swoich projektów budowy nowych bloków, bo cena energii dzisiaj jest bardzo niska. Rzut oka na wyniki giełdy energii – średnia cena ok 175 zł/MWh (a było nawet niżej) podczas gdy jakiekolwiek projekcje opłacalności budowy bloku jądrowego muszą zaczynać się od poziomu co najmniej 300 (a właściwie 350) PLN/MWh. To ten sam problem, który uniemożliwia start budowy inwestycji w elektrownię węglową w Opolu i spędza sen z oka managerom Operatora Systemu Przesyłowego – niska cena dziś nie daje szansy budowy nowych elektrowni, co nakręca spirale malejących możliwości produkcyjnych i nieuchronne w przyszłości braki energii i duży wzrost cen.
Dla elektrowni atomowej wyjścia, z tego wydawałoby się zaklętego koła, są dwa. Pierwszy to tzw. kontrakty różnicowe (http://konradswirski.blog.tt.com.pl/?p=1323) – rozwiązanie forsowane przez Wielką Brytanię – potraktowanie energetyki atomowej jak…. energetyki odnawialnej. Stanowisko Anglików jest następujące: Jeśli europejski rynek akceptuje gwarantowanie cen energetyki odnawialnej, a chodzi nam o zmniejszenie emisji CO2 to energetyka atomowa (zeroemisyjna) powinna być potraktowana tak samo. Stąd propozycja kontraktów różnicowych – to długoterminowe kontrakty na zakup energii z ceną zapewniającą opłacalność inwestycji (Anglicy negocjują u siebie coś w okolicach 90 funtów za MWh), ale uwarunkowana ceną giełdową (jeśli na giełdzie niżej – kupowane jest po gwarantowanej, jeśli wyżej – tak samo – a wiec zniesione jest ryzyko i spekulacja, a fokus na bezpieczeństwo energetyczne). Ten model dopiero wejdzie – trwają dyskusje w Komisji Europejskiej, dlatego można spróbować czegoś innego – właśnie dlatego dzisiejsza transakcja. To rodzaj dość pomysłowej sztuczki prawniczej gdzie końcowi odbiorcy – niezależne firmy – kupują wieloletni kontrakt na dostawę energii elektrycznej po ustalonej cenie. Wielka huta, zakład przemysłowy czy dystrybutor energii kupuje i płaci - być może dziś jest to więcej niż na giełdzie ale jednocześnie zabezpiecza swoją pozycję na 10-20-30 lat z gwarantowaną ceną. Taki model budowy jest już wykorzystywany w jednym z nowych fińskich projektów inwestycyjnych.