Arek Kowalczyk
Nie zagłębiając się w wielkie analizy geologiczne, warto popatrzeć na dwa niepokojące fakty. Kolejne duże międzynarodowe firmy oddają koncesje i wychodzą z Polski, wcześniej Talisman, teraz Marathon Oil. To nie są małe okazjonalne spółki, ale dużej wagi gracze i specjaliści. Coś w tym jest, że widzą szybsze zwroty z inwestycji gdzie indziej. Jeszcze bardziej przygnębiająca jest dynamika wiercenia dziur w ziemi – jak do tej pory mamy 44 próbne otwory i 3 nowe w tym roku. Wstępne prognozy mówią o… około 300 do 2020 lub 2023. Warto to porównać z łupkowym boomem w USA i liczbą dziur w samym stanie Pensylwania (to jedno z najbogatszych złóż Marcellus o obecnym wydobyciu nawet rzędu 20-25 mln m3 rocznie – to orientacyjnie ponad 1,5 razy zużycie w Polsce). W 2007 roku było ich zaledwie (!) 100, dwa lata później 445, w 2010 – 1260, a potem jak lawina 4800 i w 2012 – 6100. Jak widać – jak jest gaz – są też i dziury, a dynamika jest... nieprawdopodobna. U nas jakby mocno zwolniło. Samych dokładnie wyników próbnych odwiertów nie pokazuje się tak ochoczo publicznie, coraz częściej słychać, że struktura skał i głębokość zalegania złóż jest zupełnie inna, a jeszcze jednym dodatkowym efektem, to brak wystąpienia jakiejkolwiek firmy o koncesje wydobywcze – komercyjne (na razie są tylko poszukiwawcze).
Słabe lub może niejasne wyniki poszukiwań stoją w odwrotnym trendzie z propozycjami zmian w ustawach i dużej chęci Ministerstwa Finansów do opodatkowania wszystkiego co możliwe. Pojawiły się projekty od razu 40 % zysku brutto i specjalnego operatora i obligatoryjnych udziałów rządowej spółki. Trochę jakby strzyc owce nawet nie przy skórze ale ze skórą i to w momencie, kiedy jeszcze żadne runo nie wyrosło. Co prawda nie demonizowałbym i nie obwiniał za wszystko biurokratycznych ustawodawców. W wielu innych krajach ustawy są jeszcze bardziej „strzyżące” , a reguły zupełnie niejasne i często bardzo dalekie od korporacyjnych standardów, a mimo to wielkie koncerny wydobywają i ropę i gaz. Po prostu tam łatwo się wierci, a złoża są łatwo dostępne. Wyniki w Polsce... chyba jednak w kierunku goryczy na dzień dzisiejszy.
Poza problemem, że nie zostaniemy gazowym Kuwejtem i nie będziemy mieli tak jak np. w Emiratach Arabskich – samochodu i mieszkania od szejka po osiągnięciu pełnoletności (to taka wyprawka dla pełnoprawnych obywateli dodatkowo jeszcze z ciepła rządową posadką i wysoką pensją), pozostaje jeszcze problem energetyczny. Nasza dywersyfikacja z energetyki węglowej w gazową zaczyna być trochę problematyczna, bo zaplanowane elektrownie (gazowe) mogą albo konsumować albo gaz łupkowy (a tu już widać, że nie będzie wystarczającej ilości dziur, a może i gazu) albo gaz importowany rosyjski (a to trochę chyba wbrew strategicznym dążeniom do lekkiego uniezależnienia się od jednego kierunku importu) albo gaz z terminala LNG (ten zostanie zbudowany, ale brakuje pewnej infrastruktury przesyłowej – pewnie trzeba znowu inwestować. Ekonomicznie może wypaść dość słabo, bo przestało się zanosić na szybką łupkowa rewolucję jak w USA i ceny spadną, ale pewnie nie tak szybko i nie tak gwałtownie, żeby przebić opłacalność węgla. Ale też i atomu. Mniej wyników z dziurkowania to paradoksalnie większe szanse na przyspieszenie i determinację w polskim programie atomowym. Przy kolejnych falach nieprzewidywalnych działaniach Komisji Europejskiej w sprawie CO2 (jak się czyta wypowiedzi Komisarzy to widać, że wróci sprawa backloadingu i podniesienia cen certyfikatów i nałożenia więc kar na elektrownie węglowe) i przy ciągłych trudnościach z dopłacaniem do energetyki odnawialnej, energetyka atomowa odzyskuje swoje szanse.
Należy wiec patrzeć na Anglię i próby (pierwsze w Unii) przeforsowania tzw. kontraktów różnicowych – rodzaju gwarantowanego wsparcia dla budowy elektrowni – na razie duże dywagacje i dyskusje pod stolikiem czy cena energii (tak gwarantowana) ma wynosić 70, 80 czy 100 funtów za MWh. Warto porównać to z nasza giełdową znacznie poniżej 200 PLN/MWh – pokazuje to ile realnie musi kosztować energia, żeby dało się zbudować cokolwiek w Europie, niekoniecznie nawet atom. Jeśli uda się Anglikom, otworzy to pewnie furtkę dla innych krajów, w tym Polski w kolejnym kroku do przygotowania mechanizmów finansowania inwestycji energetycznych, wiec budowy dużych elektrowni. Na razie jednak jak widać w Europie prąd wciąż pochodzi z wielkich elektrowni zawodowych, a nadzieja na małe przydomowe wiatraki i panele fotowoltaiczne, przesuwana jest o kolejną dekadę.
zapraszamy na bloga Konrada Świrskiego