Arek Kowalczyk
Światem rządzą równania zachowania, a jednym z podstawowych jest prawo zachowania masy. Niezależnie od rodzaju przemiany i sposobu przekształcania (no chyba że wchodzimy w świat mechaniki kwantowej lub przemiany jądrowe), zawsze na koniec dostaniemy tylko sumę masy włożonych składników. Aczkolwiek od tych stricte inżynierskich zależności, istnieje też wiele wyjątków – pewną szczególną odmianą równań zachowania w świecie domowej ekonomii jest kobieca logika zakupowa – „dziś dwa razy przejechałam na czerwonym świetle i nie dostałam mandatu, więc zaoszczędzone pieniądze natychmiast wydałam na nową torebkę” – to słyszę dość często na widok mojego zdziwionego spojrzenia na ten kolejny – znów niezbędny składnik kobiecej garderoby rujnujący politykę zrównoważonego bilansu domowego albo świat małego dziecka „przełożę klocki z pudełka do pudełka i będę miał więcej”. Alternatywne podejście do równań inżynierskich jest też szeroko rozpowszechnione w świecie finansów i polityków – jakoś nigdy nie słyszę, że ma być kolejny budżet bez deficytu – co znaczy, że wydamy więcej niż włożymy, ale ten mały „defekt masy” pieniądza zawsze jakoś rozmywa się w inflacji lub alternatywnych metodach sumowania przepływów gotówkowych.
Próba wygrania z przyrodą i oszukania jej na równaniach zachowania zwykle jednak nie wychodzi na dobre, choć próby cały czas trwają. Jakoś nigdy nie słyszałem żeby zadziałał most „tylko o 3 % za krótki” albo od przesunięcia tony węgla z jednego miejsca do drugiego nagle przybyło energii. Tym niemniej – prace trwają.
W ostatnim okresie nabrały tempa wraz z kolejnymi odsłonami walki o pieniądze z praw do emisji CO2 w kolejnych latach (okres rozliczeniowy startujący w 2013 i limity do 2020). Alternatywne podejście widoczne jest w kilku płaszczyznach – po pierwsze jak zwykle – kto ma wykorzystać pieniądze. Przypominając – wprowadzone regulacjami UE uprawnienia emisyjne zobowiązują wytwórców energii do zakupu certyfikatów emisyjnych (na aukcjach). Pieniądze zostaną przekazane do budżetów krajowych (i tak dobrze kiedyś na początku były pomysły o celowym funduszu europejskim J ). Czy jest się o co bić – szacunki co do ilości są rozbieżne ale wiadomo, że nie będą to drobne – jeśli cena uprawnień będzie jak dotychczas (ok 7 euro/t) to do 2020 strumień pieniędzy wyniesie ok 6 mld euro. Ponieważ typowe szacunki oscylują na poziomie 15 euro/t a nawet 30 i wyżej (i takie są podejmowane działania przez naszą ulubioną komisarz europejską ds. energetyki z Danii – m.in. poprzez inicjatywy sztucznych regulacji „wyjęcia z rynku” części certyfikatów żeby podbić cenę) należy liczyć się z co najmniej środkową wartością, co daje ok 13-16 mld euro w zgrubnych szacunkach. I oczywiście jak pokazały się na horyzoncie realne pieniądze za ulotne CO2 nastąpiły rozbieżności na co należy je wykorzystać (Ministerstwo Finansów, Środowiska i Gospodarki). Zgodnie z zasadami unijnymi 50 % uzyskanych z opłat emisyjnych środków powinno być wydatkowane na inwestycje i modernizacje poprawiające cele klimatyczne (jak zwykle jest dość enigmatyczne i europejskie stwierdzenie i definicje). Energetyka (która płaci) i jednocześnie musi się gwałtownie modernizować chciała by coś z tego uszczknąć i poprzez działania Ministerstwa Gospodarki dąży do utworzenia czegoś w rodzaju funduszu celowego, który choćby zliczałby strumień wpływający (opłaty) i bilansował z wypływającym (modernizacje i inwestycje). Ministerstwo Finansów odrzuca pomysły funduszy i jak zwykle woli rozliczać po swojemu, co wiadomo jak się skończy – podsypiemy żeby zmniejszyć problemy z deficytem. Spór jest coraz ostrzejszy i intensywny – jak zawsze w sytuacjach przed i w czasie kryzysu stawiam na księgowych, a więc całe te pieniądze to pewnie kolejny rodzaj szybkiego podatku, z którego nic już do energetyki nie wróci. Z drugiej strony rozgrywa się sprawa tzw. derogacji CO2 – niektórzy wytwórcy są zwolnieni z wnoszenia opłat za CO2 z uwagi na tzw. KPI – Krajowy Plan Inwestycyjny – budowa nowych bloków i modernizacje (tzw. inwestycje fizycznie rozpoczęte przed 2008 rokiem) dostają zwolnienia (darmowe pozwolenia). Komisja Europejska właśnie rozpatrzyła pozytywnie polski wniosek o derogacje i odesłała odpowiednią ustawę, również z odpowiednimi załącznikami. Polska w czasie negocjacji w okolicach 2008 miała niezły pomysł – wprowadzić zapis o derogacjach i KPI, udać że rozpoczęto inwestycje (na siłę w końcu 2008 nagle nastąpił boom w grodzeniu pola i stawianiu po koparce), aby zarezerwować sobie darmowe pozwolenia emisyjne. Plan był niezły pod warunkiem, że cokolwiek wybudowano by od tamtego czasu, a Bruksela byłaby tak ślepa, jak nam się wydawało. Okazało się jednak, że załącznik ostatni właściwie wyrzuca z listy darmowych uprawnień wszystkie inwestycje, gdzie nic nie rozpoczęto (tak naprawdę też i właściwie wszystko, bo dalej jesteśmy na etapie ofert, przetargów i odwołań od wyników przetargów).
Właściwie powinno być nam smutno, ale z drugiej strony koncerny widzą, że i tak chyba nic nie zbudują w racjonalnym czasie (do 2020) żeby te derogacje można było racjonalnie wykorzystać, a na osłodę każdy z koncernów (zwłaszcza PGE i Tauron) dostali tyle, że i tak wyjdą na plus.
Kontynuujemy wiec zabawę w twórczy wirtualny świat emisji i opłat i alternatywne prawa bilansowania, przekładając pieniądze z kieszeni do kieszeni, a czasami zastępując je voucherami (derogacjami). Można się bawić, ale zawsze wiadomo – zapłacimy słono i nikt w energetyce więcej tych pieniędzy nie zobaczy.
Zapraszamy na blog Konrada Świrskiego