Rynek Infrastruktury
Nasze europejskie, prawie już 20-letnie, doświadczenia z rynkiem energii pokazują, że nie jest to rynek łatwy i prosty, a mechanizmów tego rynku nie można nastroić i dopasować do, obserwowanych już od starożytności, skrajnie różnych poglądów na ceny i zysk zarówno od strony producentów jak i konsumentów. Europejskie dążenie do maksymalizacji konkurencji, a wiec nadziei na niższe ceny dla odbiorców końcowych, potykają się jak fale o skały, z problemami technicznymi, sama niemożliwością magazynowania energii, długimi stałymi czasowymi we wprowadzaniu nowych mocy wytwórczych jak i też prozaiczną „chęcią zysku” wielkich graczy i ich monopolistyczną lub quasi-oligopoliczną strukturą.
W rezultacie z jednej strony mamy w pełni zliberalizowany rynek hurtowy handlu energią i z drugiej też w pełni otwarty rynek detaliczny – przynajmniej dla dużych odbiorców i taki ostatni kawałek dla odbiorców indywidualnych gdzie wolność istnieje (zmiany dostawcy i możliwość kupienia gdzie indziej), ale z małym dodatkiem czegoś w rodzaju ceny maksymalnej – regulowanej, bo konieczności uzyskania zatwierdzania taryfy sprzedażowej (ceny) przez Urząd Regulacji Energetyki.
URE staje przed rzeczywiście trudnym zadaniem, bo sprzedawcy mogą po prostu łatwo podnieść ceny i szybko uzyskać duży zysk korzystając z bezwładności klientów niezmieniających dostawcy. Co gorsze, to taka sama strategia może być zastosowana przez wszystkich graczy na rynku (wszystkich sprzedawców), oczywiście pokryta może ładnymi marketingowymi slajdami o obfitości taryf i wyboru, ale prowadząca tak czy inaczej do drenaży kieszeni klientów indywidualnych. Ta obawa kieruje chyba wiec ostatnio ogłoszoną decyzją, że rynek (klienta końcowego) będzie dalej zmierzał do pełnej liberalizacji (bez kontroli taryf), ale… trochę później, bo już wiadomo, że nie w 2014 i 2015. Z drugiej strony są też i racjonalne argumenty koncernów (cały czas podkładających naturalnie wyższe ceny do zatwierdzenia).
Dzisiejszy europejski model rynku energii nie uwzględnia w koszcie energii na rynku hurtowym nowych inwestycji. Myśląc prozaicznie – nie opłaca się budować nowych elektrowni, a tylko eksploatować to, co jest. Oczywiście za lat kilka (ale kto myśli o tym co będzie za lat 3,5 lub 10) powstaną niedobory mocy i typowy rynek deficytu – a więc gigantyczna presja na podniesienie cen. Cała obecna gra rynkowa w warunkach polskich jest wiec skomplikowanym patchworkiem nacisków rządowych (w końcu na spółki z pakietem Skarbu Państwa) żeby budowały nowe elektrownie - pomimo tego, że opłacalność tych przedsięwzięć przy obecnej cenie energii jest nieco wątpliwa), decyzji regulatora (jednocześnie nie należy za mocno podnosić cen dla najbardziej wrażliwych klientów indywidualnych), ale przy okazji budując pełny model konkurencyjny wg wskazań Unii Europejskiej z zachowaniem preferencji dla wybranych źródeł energii (odnawialne) i z coraz większym cieniem geopolityki i wagą bezpieczeństwa energetycznego.
Sprowadzając to do naukowych form problemu – bardzo rzadko, a właściwie nigdy nie udaje się w tak skomplikowanych zagadnieniach optymalizacji wielokryterialnej z ograniczeniami, uzyskać rozwiązania satysfakcjonującego wszystkich, a tak naprawdę z nauki wynika, że wynik leży zwykle na ograniczeniach. Oznacza to, że pewne rzeczy możemy spełnić, ale inne na pewno nie i będą one (jak np. ceny energii) lokowały się zaraz w okolicach dopuszczalnego maksimum. Wydaje się wiec, że kolejne lata to wciąż obawa przez zdjęciem taryfikowania i ustalaniem cen maksymalnych i pewnie też coraz większa trudność z obroną kolejnych linii oporu. Okres niskich cen energii mija bezpowrotnie, koncerny będą musiały wpakować w taryfy coraz większe koszty inwestycyjne, a te, które nie inwestują w wytwarzanie mogą w pewnym momencie stanąć przez problemem dużych wzrostów cen hurtowych (własnych kosztów). To było już dawno w Kalifornii roku 2000 i nawet były tam też analogiczne ceny maksymalne (price cap) dla odbiorców końcowych. Wtedy (znowu brzmi znajomo) przy nagłym spadku dostępnej energii na rynku (nikt nie inwestował), ceny podskoczyły niebotycznie, a spółki dystrybucyjne uwiązane ceną maksymalną odsprzedania energii dla klientów indywidualnych zanotowały drobne 70 mld $ strat (wówczas wiele, ale po kolejnych światowych kryzysach coś, co wygląda na drobne). Ale i będzie się rozwijała konkurencja – zwłaszcza przez pojawianie się nowych graczy i nacisk na znaczne rozsunięcie cen pomiędzy szczytem a doliną (jak obecne taryfy np. G12).
Rynek hurtowy będzie dawał impuls wzrostu zwłaszcza na cenę szczytową, więc i nowe atrakcyjne taryfy. To trochę więcej w dzień, ale za to naprawdę tanio w nocy (problem, że jednak nie mogę się przekonać do prania i gotowania około 3 nad ranem). Pojawiają się też ciekawe rozwiązania quasi futures – tzn. dziś dajemy niską taryfę, ale w przyszłości drożej (ale jesteś do nas przywiązany) i tak naprawdę za chwile cała mnogość ofert z różnymi warunkami wejścia i wyjścia, gdzie będziemy pogubieni jak u komórkowców.
Nadrzędny problem to jednak dostępność energii (wytwarzania w elektrowniach). Nerwowe komentarze o brakach w 2015 to pewnie jeszcze nie, ale w kolejnych latach będzie już tylko gorzej. Między innymi konieczność wycofywania starych bloków lub kuriozalne rewitalizowanie 40 letnich instalacji, a może i nawet na gwałt poszukiwanie mocy interwencyjnych (już na pewno, jeśli poślizgną się obecnie uruchamiane inwestycje). Wydaje się, że nie pożegnamy się tak łatwo z taryfami URE dla klientów indywidualnych i tak naprawdę to trudno dziś wyrokować (z energetycznych fusów) co lepiej robić – puszczać na żywioł czy kontrolować.
Starożytność zawsze jednak podpowiada – nie da się wyeliminować „chęci zysku” i nie da się też efektywnie wprowadzać cen maksymalnych (jeśli na rynku nie ma wystarczającej ilości dóbr). Wiadomy też i efekt – wcześniej czy później – trzymajmy się za kieszenie.